06 maja 2014

Remus Lupin wraca do życia

Trudno powiedzieć, żeby cokolwiek było normalne w naszym życiu. Zaczynając od dzieciństwa i kończąc na dniu dzisiejszym nic nie było w najmniejszym stopniu podobne do życia zwykłego mugolskiego nastolatka. Oni chodzili do szkoły, gdzie uczyli się matematyki, geografii, chemii, fizyki, a my w Hogwarcie zgłębialiśmy sztukę magii. Oni razem z rodzicami jeździli samochodami, uczyli się poruszać na rowerze, a my razem z rodziną podróżujemy siecią Fiuu, korzystamy z teleportacji i już od najmłodszych lat uczymy się latać na miotłach. Oni nigdy nie będą mogli zanurzyć głowy w myślodsiewni i poczuć się jakby znowu przeżywali swoje życie od nowa. Cieszyłem się z tego kim jestem, ale tylko w połowie…
Pytanie jakie powinienem sobie zadać, brzmiałoby: „Dlaczego, do jasnej cholery, takie myśli nachodzą mnie zawsze po pełni?” Tak, siedziałem właśnie w skrzydle szpitalnym w Hogwarcie, nakryty białą pościelą, która kolorem nie różniła się wcale od reszty wnętrza. Spędzałem tu kilka dni w miesiącu, przez co miałem już wstręt do tego wszystkiego. Doszło do tego, że gdy miewałem nocne koszmary, widziałem tą przeklętą biel. Nie mogłem jednak narzekać, mimo że był to jeden z warunków, które musiałem spełnić, żeby uczyć się w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Chyba już mało kto używa pełnej nazwy szkoły. Trzy noce i dwa dni w miesiącu musiałem spędzać w obskurnym domu oddalonym od Hogwartu, a później obowiązkowo przespać się w towarzystwie pielęgniarki, żeby mogła sprawdzić czy jeszcze żyję. A dlaczego? Bo jestem cholernym wilkołakiem!
Żyłem razem z rodzicami w małej wsi Brixton w hrabstwie Devon. Była to niewielka wioska, która nie umywała się do takich miast jak Londyn. Wszyscy tam się znali, chociażby z widzenia. Mieszkaliśmy w małym parterowym domku z poddaszem, który stał niedaleko lasu i niewielkiego jeziora. Ojciec był czarodziejem czystej krwi, a mama zwykłą mugolką. Żyło nam się cudownie, z tego co pamiętam. Mama zajmowała się mną i domem, a tata pracował w Ministerstwie Magii w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami. Pamiętam, że nigdy niczego nam nie brakowało. Nie byliśmy bogaci, ale posiadaliśmy umiejętność spożytkowania tego co mieliśmy. Taty często nie było… Tłumaczył się pracą i ważnymi sprawami, jednak ja nigdy nie byłem naiwny, ale nad wyraz ciekawski. Mimo młodego wieku umiałem już czytać i często podkradałem ojcu gazety, gdzie opisywano dziwne sytuacje. Nie rozumiałem ich, dziwne dla mnie było czytanie o porwaniach, morderstwach, o rzeczach, z którymi nigdy nie miałem do czynienia. Pamiętam, że zawsze gdy tata był w domu zabierał mnie wieczorem do lasu albo nad jezioro. Z okazji piątych urodzin kupił mi teleskop i co noc patrzeliśmy w gwiazdy. Kochałem to, aż do momentu gdy całe moje życie wywróciło się do góry nogami. Pamiętam to jakby to było wczoraj. Po raz kolejny wyszliśmy z tatą za dom, mama patrzyła na nas przez okno w kuchni.
- Tato to gdzie w końcu jest gwiazda polarna? – spytałam po raz setny. Ojciec przyklęknął obok mnie i wskazał palcem na granatowe niebo.
- Ta najjaśniejsza. Zdradzę ci sekret, Remusie, ta gwiazda bez względu na wszystko wskaże ci drogę. – powiedział ojciec i uśmiechnął się. Do dziś w głowie mam ten widok. Tata miał ciemne włosy, która zawsze były elegancko uczesane, miodowe oczy, które po nim odziedziczyłem, zawsze się uśmiechał, nawet wtedy gdy było mu ciężko.
- Tato dzisiaj jest pełnia. – zauważyłem i wskazałem na piękny, okrągły księżyc. Wtedy zaczęło się piekło. Nie wiedziałem co się stało. Usłyszałem jakiś dziwny dźwięk, tak jakby warczenie psa. Mój ojciec zerwał się na nogi i popchnął brutalnie w stronę domu.
- Uciekaj Remusie! Uciekaj! – krzyknął tata, a ja przerażony ujrzałem to czego się przestraszył. Z lasu wybiegł ogromny wilkołak, taki jakiego widziałem w książce mojego taty. Był ogromny, brudny, a jego smród zanieczyściła całe otaczające mnie powietrze. Ślina kapała z jego obrzydliwego pyska, a jego widok mnie kompletnie sparaliżował. Ojciec wyciągnął z kieszeni różdżkę i rzucił jakieś zaklęcie, które odrzuciło wilkołaka. – Remus, wracaj do domu!
- Nie zostawię cie tato! – krzyknąłem, mając łzy w oczach. Wilkołak, bardziej rozwścieczony niż wcześniej, ruszył biegiem w moją stronę. Usłyszałem krzyk mamy, który dobiegał z domu, a potem poczułem tylko ból.
- Nie! Zostaw go! – głos ojca dobiegał do mnie jakby z oddali, czułem łzy spływające po moich policzkach. Wilkołak zostawił mnie i rzucił się w stronę ojca. Usłyszałem jego krzyk i widziałem wszystko jakby przez mgłę. Nie wiem ile zajęło zanim ta bestia zostawiła nas w spokoju. Poczułem ciepłe ręce mamy, która podniosła mnie z ziemi i podbiegła do ojca.
- John, John… proszę! – zaczęła płakać, przykucając obok mojego taty.
- Mary, spokojnie… - wydyszał tata i podniósł zakrwawioną rękę do jej twarzy. Mama przytuliła się do niej i zaczęła cicho łkać. Tata spojrzał na mnie. Starałem się wytrzymać chociaż bardzo mnie to wszystko bolało.
- Kto to był? – spytała mama łamiącym się głosem.
- Greyback, to była jego zemsta, ale to nie jest teraz ważne… - pokręcił z trudem głową i chwycił mnie za rękę, która drżała ze strachu. – Remi, synku… Będzie ci trudno, naprawdę trudno i przepraszam cię za to… Od dzisiaj będziesz musiał żyć z wieloma problemami, musisz pomagać mamusi… Posłuchaj mnie teraz… - powiedział cicho i zaczął kaszleć. Łzy zaczęły płynąć mi po policzkach jeszcze bardziej. – Takie sprawy nas ustawiają, budują nasz charakter. Jeżeli komuś jest pisana wielkość to tylko tobie, musisz nauczyć się korzystać ze swoich darów. Bez względu na to gdzie cię zaprowadzi życie, będziemy z tobą… Ja i mama… Jesteś moim bohaterem, Remusie. Kocham cię…
Tak brzmiały ostatnie słowa mojego ojca. Już wtedy wiedział co mnie czeka, w końcu był specjalistą. Z tamtym dniem skończyło się moje normalne życie. Byłem jego bohaterem… zostawiło to na mnie piętno wilkołactwa. Podniosłem białą pościel i spojrzałem na okropną bliznę po kłach Greybacka. Do dziś pamiętam jego nazwisko. Mój ojciec myślał, że będę kiedyś wielki… Raczej mi to nie wyszło. Z trudem dostałem się do Hogwartu, a tutaj musiałem ukrywać swoją naturę, ranę, którą rozdrapywałem za każdym razem gdy myślałem o ojcu. Miałem przyjaciół, nie mogę temu zaprzeczyć, gdy odkryli czym jestem, pomogli mi. James Potter ideał wszystkich kobiet, które lubowały się w szarmanckich i odważnych mężczyznach. Pochodził z bogatej rodziny, jego rodzice byli szanowanymi Aurorami, a on rozpieszczonym jedynakiem. Nie powinienem tak mówić, ale taka była prawda. Jednak nie przeszkadzało to w tym, że Rogacz jest także najwierniejszym z moich przyjaciół. James był wysoki, barczysty i przystojny. Miał czarne włosy, które ciągle czochrał, by wyglądały tak jakby zszedł właśnie ze swojej ukochanej miotły i czekoladowe oczy, o których śniła większość uczennic Hogwartu. Od kiedy pamiętam podkochiwał się w mojej przyjaciółce Lily, którą poznałem w pierwszym dniu szkoły. Liliann Evans była drobną, chudą dziewczyną o bladej cerze i licznych piegach, które z naturalnych względów idealnie komponowały się z jej rudymi włosami. Miała zielone oczy w kształcie migdałów, które zawsze na myśl przynosiły mi wiosnę. Lily była nad wyraz inteligentną osóbką. Przez nią zajmowałem dopiero drugie miejsce jeżeli chodzi o oceny. Czasami mam wrażenie, że tylko ja znam ją tak naprawdę. Ruda była mugolką, która do zeszłego roku przyjaźniła się z jednym ze Ślizgonów. Przykra historia, której lepiej przy niej nie poruszać. Lily była pierwszą osobą, której powiedziałem o swojej przypadłości. Pamiętam, że wyśmiała mnie kiedy powiedziałem, że pewnie nie chce mnie już znać. Lily przez wielu była spostrzegana jako nudna kujonka, nie potrafiąca się bawić, jednak prawda była zupełnie inna. Evans była stuprocentową marzycielką, była na swój sposób szalona i rozrywkowa, lubiła zdobywać wiedzę, bo przychodziło jej to łatwo. Była skryta i wolała raczej znanych sobie ludzi, bała się, że ktoś może ją skrzywdzić, dlatego raczej ostrożnie dobierała sobie przyjaciół. Był również Syriusz Black. Do niego należała ta część hogwardzkich dziewcząt, które wolały przystojnego, oziębłego buntownika zamiast szarmanckiego Jamesa. Pochodził ze Szlachetnego Rodu Blacków, którego nienawidził. Typowy buntownik. W te wakacje uciekł z domu do Rogacza i ostatecznie odciął się od rodziny. Jest szalony i to bardzo, jest głupi w swej odwadze, bo niczego się nie boi, a czasami powinien się powstrzymać. Miał długie do ramion czarne włosy, które bez względu na wszystko zawsze układały się idealnie i stalowe wejrzenie, na widok, którego dziewczyny mdlały. Black był Casanovą Hogwartu. Tak jak James potrafił wytrwać w swej miłości do Lily, tak Syriusz nie mógł z żadną wytrzymać dłużej niż tydzień. Do Huncwotów, bo tak kazaliśmy siebie nazywać, należał jeszcze Peter Pettigrew. W sumie nie był żadną wybitną jednostką, ale chłopcem na posyłki, miałem wrażenie, że ta funkcja mu pasuje. Mimo że zawsze był w naszym cieniu, chlubił się przynależeniem do największych kawalarzy Hogwartu. Był to niski chłopak o wysokiej tendencji do tycia. Miał wodniste oczy i mysie włosy. Tak jak każdy z Huncwotów, nawet ja, miał swoją grupę adoratorek, to Peter nie miał do tego szczęścia. Peter był bardzo zależny od nas i nie radził sobie bez naszej pomocy, za to w zdobywaniu łakoci był niezastąpiony. Razem z nami trzymały się również przyjaciółki Lily z dormitorium – Dorcas Meadowes, Ann Clark i Alice Parker. Lubiłem Alice, była skromna i miła, umawiała się z rok starszym chłopakiem – Frankiem. Jednak tak jak lubiłem Parker, tak nie znosiłem pozostałej dwójki. No dobra… „Nie znosić” to za dużo powiedziane. Po prostu te dziewczyny mnie denerwowały. W porównaniu do Lily i Alice były one… no głupie. Dorcas, wyjątkowo ładna brunetka o dużych granatowych oczach i zgrabnej figurze. Od kiedy sięgam pamięciom Meadowes nieudolnie próbuje ukryć swoją chorobliwą miłość do Syriusza, próbując być inna niż wszystkie. Przez lata była najlepszą przyjaciółką Lily, ale różne poglądy i zainteresowania sprawiły, że w ostatnim czasie nie są już sobie tak bliskie jak kiedyś. Dor zaprzyjaźniła się tak na sto dziesięć procent z Ann Clark, która no cóż. Nigdy nie próbowała ukrywać, że jest rozpieszczoną córeczką tatusia i uważa, że należy jej się wszystko co chce. Ciężko wyobrazić sobie Lily na ich tle, ale niestety jest to codzienny widok. Ann to typowa blondynka. Wysoka, błękitnooka piękność, która na pierwszy rzut oka wydaje się być idealna, no ale cóż… Ann nie należy ani do fanklubu Jamesa, ani do fanklubu Syriusza, na moje nieszczęście podobam się jej ja. Mam skrytą nadzieję, że ta dziewczyna w końcu zrozumie, że nie jestem nią wcale zainteresowany.
Wszyscy jesteśmy w Gryffindorze, domu lwa, w którym był także mój ojciec. Jesteśmy chyba jednymi z najbardziej rozpoznawalnych Gryfonów, co prawdę mówiąc jest miłe. Nauczyciele znają nas dobrze i większość z nich ma do nas wielką słabość, co w niektórych przypadkach równa się z ogromnymi wymaganiami. Uważam, że to dobre wyjście, bo zmusza mnie to do pracy. Chociaż nie wiem w sumie po co to robię, skoro już dobrze wiem, że nikt mnie nie zatrudni. Mam zaledwie szesnaście lat, a już nie mam żadnych perspektyw na życie.
Osunąłem się na łóżku znudzony. Ostatnia pełnia przebiegła spokojnie, nic złego sobie nie zrobiłem i mogłem w sumie od razu iść do dormitorium, ale madame Pomfrey była osobą strasznie troskliwą. Do teraz pamiętam gdy zajmowała się mną po pierwszej pełni. Patrzyła na mnie z takim strachem, ale teraz to było zupełnie co innego.
- No panie Lupin, jest pan wolny. – oznajmiła pielęgniarka podchodząc do mojego łóżka. Z uśmiechem wyskoczyłem spod pościeli, naciągnąłem na siebie koszule i miałem zamiar wychodzić. – Remusie, twoja czekolada!

- Dziękuję! – oznajmiłem i odebrałem od pielęgniarki łakocie. Pomfrey była zdania, że czekolada jest najlepszym lekarstwem, nie sprzeczałem się. Uwielbiałem smak czekolady, a zwłaszcza tej z Miodowego Królestwa. Zamknąłem za sobą cicho drzwi i rozejrzałem się po korytarzu. Remus Lupin znowu wracał do życia, ale tylko na miesiąc…
____________________________________________
Uff, uff... Mój debiut! I jak? Jestem zadowolony? No tak zadowolony, wyszło chyba tak jak chciałem. Narzekać nie mogę. Co by tu jeszcze napisać? Dedykuje ten rozdział Alohomorze Tej i Słodkiej Wariatce, które mnie zachęciły i zmotywowały do założenia tego bloga. 
Przejdźmy może do spraw organizacyjnych. Nie będę dodawał notek regularnie, po prostu nie mam na to czasu. Wybaczcie! Szablon zawdzięczam oczywiście najwspanialszej AT, za który jej po raz tysięczny gorąco dziękuję! Strony się tworzą, więc jak na razie nie ma tam nic ciekawego do oglądania. A ja cóż... lecę skombinować coś do jedzenia, bo umieram z głodu! 

2 komentarze:

  1. Jezusie przenajświętszy! TEDDY TY JESTEŚ GENIUSZEM! Ta historia z ojcem jest taka cudowna, ale te ostatnie słowa... skądś je kojarzę tylko nie wiem skąd. Tak bardzo podoba mi się postawa twojego Remusa, jest on taki prawdziwy i nie jest taki klarowny. To takie fajne! Co mam ci powiedzieć? Pisz, pisz, pisz i jeszcze raz pisz, bym miała czym się zachwycać! A no i dziękuje za dedykację! Naprawdę cieszę się, że założyłeś tego bloga, bo no cóż... JEST CUDOWNY! Zapewniam cię, że już jestem wielką fanką twoją i twojego bloga!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z przedmówczynią. Naprawdę jest super. Mam tylko jedną małą uwagę co do opisów: strasznie Ci się mieszał czas przeszły i teraźniejszy. Najlepiej zdecydować się na jeden.
    Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy

    OdpowiedzUsuń