Trudno powiedzieć, żeby cokolwiek było
normalne w naszym życiu. Zaczynając od dzieciństwa i kończąc na dniu
dzisiejszym nic nie było w najmniejszym stopniu podobne do życia zwykłego
mugolskiego nastolatka. Oni chodzili do szkoły, gdzie uczyli się matematyki,
geografii, chemii, fizyki, a my w Hogwarcie zgłębialiśmy sztukę magii. Oni
razem z rodzicami jeździli samochodami, uczyli się poruszać na rowerze, a my
razem z rodziną podróżujemy siecią Fiuu, korzystamy z teleportacji i już od
najmłodszych lat uczymy się latać na miotłach. Oni nigdy nie będą mogli
zanurzyć głowy w myślodsiewni i poczuć się jakby znowu przeżywali swoje życie
od nowa. Cieszyłem się z tego kim jestem, ale tylko w połowie…
Pytanie jakie powinienem sobie zadać,
brzmiałoby: „Dlaczego, do jasnej cholery,
takie myśli nachodzą mnie zawsze po pełni?” Tak, siedziałem właśnie w
skrzydle szpitalnym w Hogwarcie, nakryty białą pościelą, która kolorem nie
różniła się wcale od reszty wnętrza. Spędzałem tu kilka dni w miesiącu, przez
co miałem już wstręt do tego wszystkiego. Doszło do tego, że gdy miewałem nocne
koszmary, widziałem tą przeklętą biel. Nie mogłem jednak narzekać, mimo że był
to jeden z warunków, które musiałem spełnić, żeby uczyć się w Szkole Magii i Czarodziejstwa
Hogwart. Chyba już mało kto używa pełnej nazwy szkoły. Trzy noce i dwa dni w
miesiącu musiałem spędzać w obskurnym domu oddalonym od Hogwartu, a później
obowiązkowo przespać się w towarzystwie pielęgniarki, żeby mogła sprawdzić czy
jeszcze żyję. A dlaczego? Bo jestem cholernym wilkołakiem!
Żyłem razem z rodzicami w małej wsi Brixton w
hrabstwie Devon. Była to niewielka wioska, która nie umywała się do takich
miast jak Londyn. Wszyscy tam się znali, chociażby z widzenia. Mieszkaliśmy w
małym parterowym domku z poddaszem, który stał niedaleko lasu i niewielkiego
jeziora. Ojciec był czarodziejem czystej krwi, a mama zwykłą mugolką. Żyło nam
się cudownie, z tego co pamiętam. Mama zajmowała się mną i domem, a tata
pracował w Ministerstwie Magii w Departamencie Kontroli nad Magicznymi
Stworzeniami. Pamiętam, że nigdy niczego nam nie brakowało. Nie byliśmy bogaci,
ale posiadaliśmy umiejętność spożytkowania tego co mieliśmy. Taty często nie
było… Tłumaczył się pracą i ważnymi sprawami, jednak ja nigdy nie byłem naiwny,
ale nad wyraz ciekawski. Mimo młodego wieku umiałem już czytać i często
podkradałem ojcu gazety, gdzie opisywano dziwne sytuacje. Nie rozumiałem ich,
dziwne dla mnie było czytanie o porwaniach, morderstwach, o rzeczach, z którymi
nigdy nie miałem do czynienia. Pamiętam, że zawsze gdy tata był w domu zabierał
mnie wieczorem do lasu albo nad jezioro. Z okazji piątych urodzin kupił mi
teleskop i co noc patrzeliśmy w gwiazdy. Kochałem to, aż do momentu gdy całe
moje życie wywróciło się do góry nogami. Pamiętam to jakby to było wczoraj. Po
raz kolejny wyszliśmy z tatą za dom, mama patrzyła na nas przez okno w kuchni.
- Tato to
gdzie w końcu jest gwiazda polarna? – spytałam po raz setny. Ojciec przyklęknął
obok mnie i wskazał palcem na granatowe niebo.
- Ta
najjaśniejsza. Zdradzę ci sekret, Remusie, ta gwiazda bez względu na wszystko
wskaże ci drogę. – powiedział ojciec i uśmiechnął się. Do dziś w głowie mam ten
widok. Tata miał ciemne włosy, która zawsze były elegancko uczesane, miodowe
oczy, które po nim odziedziczyłem, zawsze się uśmiechał, nawet wtedy gdy było
mu ciężko.
- Tato
dzisiaj jest pełnia. – zauważyłem i wskazałem na piękny, okrągły księżyc. Wtedy
zaczęło się piekło. Nie wiedziałem co się stało. Usłyszałem jakiś dziwny
dźwięk, tak jakby warczenie psa. Mój ojciec zerwał się na nogi i popchnął
brutalnie w stronę domu.
- Uciekaj
Remusie! Uciekaj! – krzyknął tata, a ja przerażony ujrzałem to czego się
przestraszył. Z lasu wybiegł ogromny wilkołak, taki jakiego widziałem w książce
mojego taty. Był ogromny, brudny, a jego smród zanieczyściła całe otaczające
mnie powietrze. Ślina kapała z jego obrzydliwego pyska, a jego widok mnie
kompletnie sparaliżował. Ojciec wyciągnął z kieszeni różdżkę i rzucił jakieś
zaklęcie, które odrzuciło wilkołaka. – Remus, wracaj do domu!
- Nie
zostawię cie tato! – krzyknąłem, mając łzy w oczach. Wilkołak, bardziej
rozwścieczony niż wcześniej, ruszył biegiem w moją stronę. Usłyszałem krzyk
mamy, który dobiegał z domu, a potem poczułem tylko ból.
- Nie!
Zostaw go! – głos ojca dobiegał do mnie jakby z oddali, czułem łzy spływające
po moich policzkach. Wilkołak zostawił mnie i rzucił się w stronę ojca.
Usłyszałem jego krzyk i widziałem wszystko jakby przez mgłę. Nie wiem ile
zajęło zanim ta bestia zostawiła nas w spokoju. Poczułem ciepłe ręce mamy,
która podniosła mnie z ziemi i podbiegła do ojca.
- John,
John… proszę! – zaczęła płakać, przykucając obok mojego taty.
- Mary,
spokojnie… - wydyszał tata i podniósł zakrwawioną rękę do jej twarzy. Mama
przytuliła się do niej i zaczęła cicho łkać. Tata spojrzał na mnie. Starałem
się wytrzymać chociaż bardzo mnie to wszystko bolało.
- Kto to
był? – spytała mama łamiącym się głosem.
- Greyback,
to była jego zemsta, ale to nie jest teraz ważne… - pokręcił z trudem głową i
chwycił mnie za rękę, która drżała ze strachu. – Remi, synku… Będzie ci trudno,
naprawdę trudno i przepraszam cię za to… Od dzisiaj będziesz musiał żyć z
wieloma problemami, musisz pomagać mamusi… Posłuchaj mnie teraz… - powiedział
cicho i zaczął kaszleć. Łzy zaczęły płynąć mi po policzkach jeszcze bardziej. –
Takie sprawy nas ustawiają, budują nasz charakter. Jeżeli komuś jest pisana
wielkość to tylko tobie, musisz nauczyć się korzystać ze swoich darów. Bez
względu na to gdzie cię zaprowadzi życie, będziemy z tobą… Ja i mama… Jesteś
moim bohaterem, Remusie. Kocham cię…
Tak brzmiały ostatnie słowa mojego ojca. Już
wtedy wiedział co mnie czeka, w końcu był specjalistą. Z tamtym dniem skończyło
się moje normalne życie. Byłem jego bohaterem… zostawiło to na mnie piętno
wilkołactwa. Podniosłem białą pościel i spojrzałem na okropną bliznę po kłach
Greybacka. Do dziś pamiętam jego nazwisko. Mój ojciec myślał, że będę kiedyś
wielki… Raczej mi to nie wyszło. Z trudem dostałem się do Hogwartu, a tutaj
musiałem ukrywać swoją naturę, ranę, którą rozdrapywałem za każdym razem gdy
myślałem o ojcu. Miałem przyjaciół, nie mogę temu zaprzeczyć, gdy odkryli czym
jestem, pomogli mi. James Potter ideał wszystkich kobiet, które lubowały się w
szarmanckich i odważnych mężczyznach. Pochodził z bogatej rodziny, jego rodzice
byli szanowanymi Aurorami, a on rozpieszczonym jedynakiem. Nie powinienem tak
mówić, ale taka była prawda. Jednak nie przeszkadzało to w tym, że Rogacz jest
także najwierniejszym z moich przyjaciół. James był wysoki, barczysty i
przystojny. Miał czarne włosy, które ciągle czochrał, by wyglądały tak jakby
zszedł właśnie ze swojej ukochanej miotły i czekoladowe oczy, o których śniła
większość uczennic Hogwartu. Od kiedy pamiętam podkochiwał się w mojej przyjaciółce
Lily, którą poznałem w pierwszym dniu szkoły. Liliann Evans była drobną, chudą
dziewczyną o bladej cerze i licznych piegach, które z naturalnych względów
idealnie komponowały się z jej rudymi włosami. Miała zielone oczy w kształcie
migdałów, które zawsze na myśl przynosiły mi wiosnę. Lily była nad wyraz
inteligentną osóbką. Przez nią zajmowałem dopiero drugie miejsce jeżeli chodzi
o oceny. Czasami mam wrażenie, że tylko ja znam ją tak naprawdę. Ruda była
mugolką, która do zeszłego roku przyjaźniła się z jednym ze Ślizgonów. Przykra
historia, której lepiej przy niej nie poruszać. Lily była pierwszą osobą,
której powiedziałem o swojej przypadłości. Pamiętam, że wyśmiała mnie kiedy
powiedziałem, że pewnie nie chce mnie już znać. Lily przez wielu była spostrzegana
jako nudna kujonka, nie potrafiąca się bawić, jednak prawda była zupełnie inna.
Evans była stuprocentową marzycielką, była na swój sposób szalona i rozrywkowa,
lubiła zdobywać wiedzę, bo przychodziło jej to łatwo. Była skryta i wolała
raczej znanych sobie ludzi, bała się, że ktoś może ją skrzywdzić, dlatego
raczej ostrożnie dobierała sobie przyjaciół. Był również Syriusz Black. Do
niego należała ta część hogwardzkich dziewcząt, które wolały przystojnego,
oziębłego buntownika zamiast szarmanckiego Jamesa. Pochodził ze Szlachetnego
Rodu Blacków, którego nienawidził. Typowy buntownik. W te wakacje uciekł z domu
do Rogacza i ostatecznie odciął się od rodziny. Jest szalony i to bardzo, jest
głupi w swej odwadze, bo niczego się nie boi, a czasami powinien się
powstrzymać. Miał długie do ramion czarne włosy, które bez względu na wszystko
zawsze układały się idealnie i stalowe wejrzenie, na widok, którego dziewczyny
mdlały. Black był Casanovą Hogwartu. Tak jak James potrafił wytrwać w swej
miłości do Lily, tak Syriusz nie mógł z żadną wytrzymać dłużej niż tydzień. Do
Huncwotów, bo tak kazaliśmy siebie nazywać, należał jeszcze Peter Pettigrew. W
sumie nie był żadną wybitną jednostką, ale chłopcem na posyłki, miałem
wrażenie, że ta funkcja mu pasuje. Mimo że zawsze był w naszym cieniu, chlubił
się przynależeniem do największych kawalarzy Hogwartu. Był to niski chłopak o
wysokiej tendencji do tycia. Miał wodniste oczy i mysie włosy. Tak jak każdy z
Huncwotów, nawet ja, miał swoją grupę adoratorek, to Peter nie miał do tego
szczęścia. Peter był bardzo zależny od nas i nie radził sobie bez naszej
pomocy, za to w zdobywaniu łakoci był niezastąpiony. Razem z nami trzymały się
również przyjaciółki Lily z dormitorium – Dorcas Meadowes, Ann Clark i Alice
Parker. Lubiłem Alice, była skromna i miła, umawiała się z rok starszym
chłopakiem – Frankiem. Jednak tak jak lubiłem Parker, tak nie znosiłem
pozostałej dwójki. No dobra… „Nie znosić” to za dużo powiedziane. Po prostu te
dziewczyny mnie denerwowały. W porównaniu do Lily i Alice były one… no głupie.
Dorcas, wyjątkowo ładna brunetka o dużych granatowych oczach i zgrabnej
figurze. Od kiedy sięgam pamięciom Meadowes nieudolnie próbuje ukryć swoją
chorobliwą miłość do Syriusza, próbując być inna niż wszystkie. Przez lata była
najlepszą przyjaciółką Lily, ale różne poglądy i zainteresowania sprawiły, że w
ostatnim czasie nie są już sobie tak bliskie jak kiedyś. Dor zaprzyjaźniła się
tak na sto dziesięć procent z Ann Clark, która no cóż. Nigdy nie próbowała
ukrywać, że jest rozpieszczoną córeczką tatusia i uważa, że należy jej się
wszystko co chce. Ciężko wyobrazić sobie Lily na ich tle, ale niestety jest to
codzienny widok. Ann to typowa blondynka. Wysoka, błękitnooka piękność, która
na pierwszy rzut oka wydaje się być idealna, no ale cóż… Ann nie należy ani do
fanklubu Jamesa, ani do fanklubu Syriusza, na moje nieszczęście podobam się jej
ja. Mam skrytą nadzieję, że ta dziewczyna w końcu zrozumie, że nie jestem nią
wcale zainteresowany.
Wszyscy jesteśmy w Gryffindorze, domu lwa, w
którym był także mój ojciec. Jesteśmy chyba jednymi z najbardziej
rozpoznawalnych Gryfonów, co prawdę mówiąc jest miłe. Nauczyciele znają nas
dobrze i większość z nich ma do nas wielką słabość, co w niektórych przypadkach
równa się z ogromnymi wymaganiami. Uważam, że to dobre wyjście, bo zmusza mnie
to do pracy. Chociaż nie wiem w sumie po co to robię, skoro już dobrze wiem, że
nikt mnie nie zatrudni. Mam zaledwie szesnaście lat, a już nie mam żadnych
perspektyw na życie.
Osunąłem się na łóżku znudzony. Ostatnia
pełnia przebiegła spokojnie, nic złego sobie nie zrobiłem i mogłem w sumie od
razu iść do dormitorium, ale madame Pomfrey była osobą strasznie troskliwą. Do
teraz pamiętam gdy zajmowała się mną po pierwszej pełni. Patrzyła na mnie z
takim strachem, ale teraz to było zupełnie co innego.
- No panie
Lupin, jest pan wolny. – oznajmiła pielęgniarka podchodząc do mojego łóżka. Z
uśmiechem wyskoczyłem spod pościeli, naciągnąłem na siebie koszule i miałem
zamiar wychodzić. – Remusie, twoja czekolada!
- Dziękuję!
– oznajmiłem i odebrałem od pielęgniarki łakocie. Pomfrey była zdania, że
czekolada jest najlepszym lekarstwem, nie sprzeczałem się. Uwielbiałem smak
czekolady, a zwłaszcza tej z Miodowego Królestwa. Zamknąłem za sobą cicho drzwi
i rozejrzałem się po korytarzu. Remus Lupin znowu wracał do życia, ale tylko na
miesiąc…
____________________________________________
Uff, uff... Mój debiut! I jak? Jestem zadowolony? No tak zadowolony, wyszło chyba tak jak chciałem. Narzekać nie mogę. Co by tu jeszcze napisać? Dedykuje ten rozdział Alohomorze Tej i Słodkiej Wariatce, które mnie zachęciły i zmotywowały do założenia tego bloga.
Przejdźmy może do spraw organizacyjnych. Nie będę dodawał notek regularnie, po prostu nie mam na to czasu. Wybaczcie! Szablon zawdzięczam oczywiście najwspanialszej AT, za który jej po raz tysięczny gorąco dziękuję! Strony się tworzą, więc jak na razie nie ma tam nic ciekawego do oglądania. A ja cóż... lecę skombinować coś do jedzenia, bo umieram z głodu!
Jezusie przenajświętszy! TEDDY TY JESTEŚ GENIUSZEM! Ta historia z ojcem jest taka cudowna, ale te ostatnie słowa... skądś je kojarzę tylko nie wiem skąd. Tak bardzo podoba mi się postawa twojego Remusa, jest on taki prawdziwy i nie jest taki klarowny. To takie fajne! Co mam ci powiedzieć? Pisz, pisz, pisz i jeszcze raz pisz, bym miała czym się zachwycać! A no i dziękuje za dedykację! Naprawdę cieszę się, że założyłeś tego bloga, bo no cóż... JEST CUDOWNY! Zapewniam cię, że już jestem wielką fanką twoją i twojego bloga!
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówczynią. Naprawdę jest super. Mam tylko jedną małą uwagę co do opisów: strasznie Ci się mieszał czas przeszły i teraźniejszy. Najlepiej zdecydować się na jeden.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i czekam na ciąg dalszy